Moi rodzice wychowali mnie z miłością. W naszym domu codzienna wspólna modlitwa była czymś naturalnym. Jednak wiek dorastania spowodował, że moja wcześniejsza gorliwość gdzieś się zagubiła.
W wieku 17 lat wyjechałam do Stanów, aby tam rozpocząć lepsze życie. Po roku nauki przyjechałam na wakacje do Polski i zakochałam się bez pamięci w moim obecnym mężu. Wiele osób pukało się w głowę, komentując mój powrót jako wybryk małolaty, tym bardziej że w tamtych czasie wyjazd do USA był marzeniem wielu. A ja do tej pory dziękuję moim rodzicom za mądrość i miłość, którą kierowali się, pozwalając mi wybrać własną drogę.
Skończyłam szkołę, zdałam maturę i w sierpniu 1994 r. odbył się nasz ślub. Już po roku przyszedł na świat nasz pierwszy syn. Nieopisana radość, szczęście i duma. Niestety coś było nie tak. Nieutulony płacz dziecka, brak przyrostu masy ciała. Diagnoza – zarośnięty przełyk, konieczna operacja. Prokocim. Codzienne wyjazdy do szpitala, tęsknota za maleństwem. Kilka dni po operacji nastąpiła zapaść. Lekarze walczyli na intensywnej terapii, a my uzbrojeni w różaniec pod drzwiami oddziału. Po powrocie ze szpitala poszliśmy przed obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy i błagaliśmy o uzdrowienie. Michaś pomału wracał do zdrowia, przybierał na wadze, po miesiącu mógł już wrócić do domu. Dla nas to był cud.
Od tamtej chwili już każdego dnia wieczorem klękaliśmy do wspólnej modlitwy dziękując za wszystko i prosząc o potrzebne łaski. We mnie pozostał jednak ogromny lęk przed wadami wrodzonymi. Kiedy byłam w ciąży z kolejnymi dziećmi, wołałam do Pana: „Żeby tylko było zdrowe!”
Moje życie toczyło się dla rodziny: dla męża i czwórki dzieci. Problemy i radości przeplatały się jak w każdym domu. Dzieci nie przysparzały wielu problemów, dobrze się uczyły.
A jednak nie wszystko było takie jakie się z pozoru wydawało. Mąż coraz częściej po powrocie z pracy wspomagał się puszką piwa, nasze uczucia lekko przygasły.
Dzięki temu, że chłopcy byli ministrantami i ja zaczęłam częściej przychodzić razem z nimi na Mszę Świętą. Zauważyłam że trwanie w łasce uświęcającej pomaga mi panować nad sobą.
W 2012 r. podczas peregrynacji obrazu Jezusa Miłosiernego, przeżyłam prawdziwe spotkanie z Jezusem. Jego spojrzenie przeszyło mnie do samego serca. Było to żywe spojrzenie pełne dobroci i miłości. Do dziś pielęgnuję to wspomnienie, szczególnie gdy rosną zmartwienia, przygniatają codzienne troski. Pamięć o tym wydarzeniu podnosi mnie i umacnia.
Po peregrynacji rozpoczęły się comiesięczne adoracje, błogosławiony czas trwania przed Bogiem ukrytym w Najświętszym Sakramencie.
W 2014 r. obchodziliśmy z mężem 20. rocznicę ślubu. W tym czasie uczestniczyliśmy już w Mszach Świętych o uzdrowienie organizowanych przez wspólnotę Mamre. Zapragnęłam, abyśmy wzięli udział w rekolekcjach ewangelizacyjnych organizowanych przez tę wspólnotę.
I stało się. Pojechaliśmy całą rodziną do Niepokalanowa. Pan Bóg tylko wie, ile wtedy dobra raczył nam dać. Uzdrowił nasze dusze i ciała, doświadczyliśmy potęgi Jego Miłości. Mąż od tamtego momentu nie pije alkoholu. Nasza miłość wzajemna umocniła się, dojrzała, jesteśmy bliżej siebie, niż kiedykolwiek wcześniej. Od tamtej pory razem szukamy Woli Bożej, każdego dnia czytamy Pismo Święte i staramy się żyć Ewangelią.
W tamtym czasie poznałam też, że Pan powołuje mnie do wypłynięcia z Nim na głębię pokonywania lęku i słabości.
Powołał mnie, abym przyjęła jeszcze jedno dziecko, które będzie wymagało większej troski i miłości.
Dużo modlitwy, walki wewnętrznej, myśli kotłowało się w mojej głowie: co powie rodzina? Zdecydować się na dziecko w wieku 40 lat to nieodpowiedzialność. Dzięki wsparciu i miłości męża podjęliśmy jedyną i słuszną decyzję: „Nie moja, ale Twoja wola, Boże, niech się stanie…”
I począł się Maksiu.
Badania prenatalne wykazały 1/4 zagrożenia zespołem Downa, wada serca oraz naczyń i tętnic okalających serduszko. Prosiłam Boga, żeby choć to serduszko było zdrowe. W bezsenne noce modliłam się nowenną pompejańską, prosząc o cud. Kolejne badania wykazały, że serduszko jest prawidłowo zbudowane, jedynie tętnice nadal są poplątane i może w przyszłości zaistnieć konieczność uwolnienia przełyku z okalających go tętnic.
Życie nasze bardzo się zmieniło. Cieszymy się drobnymi rzeczami, dziękujemy za każdy malutki postęp w rozwoju Maksia. Dzieci z zespołem Downa są mniej odporne na choroby, ich parametry życiowe nie mieszczą się w żadnych normach. Każdy dzień z Maksiem niesie wiele okazji do ćwiczenia się w cierpliwości i pokorze. Tak naprawdę wiemy, że nic nie wiemy.
Dlatego całą ufność złożyliśmy w Bogu, przyjmując każdy dzień jako dar i okazję aby zdawać sprawdzian z miłości. Przekonaliśmy się, że to nie wygoda i dobrobyt zbliżają do Boga, ale krzyż przyjęty i niesiony każdego dnia. On wbrew pozorom jest źródłem prawdziwego szczęścia.
Barbara z Woli Bożej – żona i matka