ŚWIATŁO I RADOŚĆ MIMO ROZPACZY – świadectwo

Strona główna » ŚWIATŁO I RADOŚĆ MIMO ROZPACZY – świadectwo < Wróć
03 01.2021

ŚWIATŁO I RADOŚĆ MIMO ROZPACZY – świadectwo

 

Jestem żoną, mamą, córka, nauczycielem, logopedą. Lecz teraz najbardziej mamą. Bóg obdarzył mnie cudownymi córkami, z którymi przebywam na co dzień w domu.

3 lata temu Pan Bóg „zresetował” moje/nasze życie! „Padł system”, w którym nasza rodzina żyła od dawna. Szybko! Praca, dom, szkoła, rodzina… Na końcu, przy okazji w niedzielę Msza święta… I tak mijał tydzień za tygodniem.

Strach, stres, frustracja: do pracy tyle przygotowań, dziecko, nauka i zadania, dom, obiad… Znowu muszę liczyć tylko na siebie, bo mąż został w pracy, czy była taka potrzeba, czy nie.

Uciekałam w „swoje życie”. Razem z córką byłyśmy jak jedno. Mąż uciekał w pracę i oddalał się od nas. Nasze zdania różniły się coraz bardziej. Mąż wolał relacje z pracą i swoim wspólnikiem niż z nami. Firma rozwijała się. Finansowo było coraz lepiej. Jednak zawsze namawiałam go do zakończenia współpracy z kolegą. Bo widziałam coś, czego mój mąż nie przyjmował do wiadomości.

We wrześniu 2017 roku córka rozpoczęła pierwszą klasę. Oczywiście pytania: czy poradzi sobie, czy nauczy się wszystkiego, czy nie będzie się bała? No i jak ja ją z tej szkoły odbiorę? Poza tym milion innych problemów.

U mnie w pracy początek roku szkolnego również wiąże się z bardzo intensywną pracą: ogrom dokumentów, pisanie planów terapii, poznanie nowych dzieci, ich adaptacja w oddziale. Nie jest to wszystko łatwe, gdyż dzieci, które uczę są wyjątkowe. To dzieci z autyzmem (cudowne!). Dodatkowo praca w gabinecie logopedycznym, która również wymaga bardzo mocnego zaangażowania i przygotowania. Cały czas otrzymywałam propozycję z dodatkowymi godzinami pracy z innych placówek. Modliłam się i prosiłam o pomoc Boga, bo chciałam wszystkim pomóc! Pytałam: „Boże, a co z moim dzieckiem? Kiedy jemu pomogę?”

Na odpowiedź Boga nie czekałam długo. Końcem września dowiedziałam się, że w naszej rodzinie pojawi się ktoś nowy. Byłam w takim niedowierzaniu, że prosiłam lekarza kilka razy, aby na zdjęciu pokazał mi, gdzie jest ta „fasolka”? I czy na pewno jest.

W jednej chwili wszystko stało się jasne. Pośpiech ustał. Teraz pytanie: „Jak ja to wszystko ogarnę?!”

No i oczywiście tutaj również nie musiałam długo czekać. Bóg wszystko zorganizował. Dzień po cudownych wiadomościach znalazłam się w szpitalu z zagrożeniem poronienia. Nigdy w życiu się tak nie bałam: mnóstwo badań, wizyt specjalistów. Lecz wiadomość dobra! Serduszko bije! „Dziecko ma się dobrze, może Pani wrócić do domu”.

Zagrożenie ciąży wiązało się oczywiście z całkowitą zmianą dotychczasowego stylu życia. Musiałam zostawić pracę i zrezygnować z wszelkich obowiązków. Odbieranie córki ze szkoły również nie było wskazane. „I co teraz?” – myślałam.

Ale „Tata” znowu poczynił kolejny krok w swoim planie. Dziwnym było dla mnie, że nagle mój mąż z nawału obowiązków i pracy od rana do nocy zaczął przebywać częściej w domu. Nie tłumaczył tego jakoś wyjątkowo. Zdecydował, że skoro ma się nam urodzić dziecko, to musi dokończyć remont w domu. Ja nie dopytywałam. Przyjęłam to do wiadomości. Cieszyłam się.

W listopadzie kolejny raz musiałam być hospitalizowana z tego samego powodu. Kolejne przyjęcie na oddział w lutym, które tym razem zakończyło się przewiezieniem mnie do Krakowa z rozpoczętą akcją porodową! Myślałam wtedy, że to pomyłka. Przecież to o wiele za wcześnie!

Urodziła się Sara. Widziałam, jak lekarze walczą o jej życie, o oddech. Czułam się wtedy jakby w innej rzeczywistości. Moje oczy były wręcz zapuchnięte od płaczu! Widziałam też oczy anestezjologa, pełne spokoju i nadziei. Oczy Pani doktor również pełne spokoju i opanowania. To dało mi poczucie, że będzie dobrze.

Sara trafiła na oddział intensywnej terapii wcześniaka, a ja na oddział pooperacyjny. W głowie utkwiło mi jedno zdanie Pani doktor: „Jak do Pani nie przyjdę do rana, to znaczy że jest dobrze”.

Leżałam nieruchomo wiele godzin. Z oczu cały czas płynęły mi łzy. Nieustannie obserwowałam drzwi. Modliłam się, żeby Pani doktor nie przyszła! Widziała to młoda pielęgniarka, która w pewnym momencie wzięła telefon i połączyła się z oddziałem intensywnej terapii. Usłyszałam swoje nazwisko, a potem dostałam słuchawkę do ręki. To była Pani doktor. Usłyszałam: „Sarunia żyje”. Dalszych słów nie pamiętam. Chyba zemdlałam.

Po dwóch godzinach przyszła do mnie i ze spokojem, bez obietnic i zbędnej nadziei powiedziała, że na tę chwilę Sara jest stabilna. I że najbliższe dwa tygodnie będą decydujące.

I tak trwaliśmy całą rodziną przy naszej Saruni, obserwując ludzkie dramaty, gdy traci się dziecko i szczęście, kiedy wychodzi się z maleństwem do domu. W trakcie pobytu w szpitalu spotkaliśmy wielu cudownych ludzi m.in. babcię dziecka, która po 3-miesięcznym pobycie z wnuczką na oddziale w końcu go opuszczała. Babcia wychodząc dała mi zasuszoną różę od św. Rity. Wtedy zaczęłam się do niej modlić, a Saruni na drugie imię daliśmy Rita. Róża cały czas była na oddziale przy córce.

Tak mijały tygodnie. Prognozy dotyczące stanu zdrowia naszej córeczki były optymistyczne. Nie potrzebowała już respiratora, oddychała prawie samodzielnie. Zdaniem Pani doktor Sara miała jeść, rosnąć i uciekać do domku. Córeczka była wojownikiem. Jako jedyne dziecko na oddziale potrafiła obrócić się w inkubatorze o 360 stopni z całym „sprzętem”. Wszyscy byliśmy pewni, że będzie z niej niezły urwis.

Jednak w 5 tygodniu jej życia Pan Bóg wybrał dla niej inny dom.

O dwunastej w nocy zadzwonił telefon, a w nim usłyszałam głos Pani doktor: „Drodzy rodzice, prosimy przyjechać pożegnać się z dzieckiem”. Coś od kilku dni mówiło mi, że tak właśnie się stanie. Wiedziałam, że muszę być gotowa.

Drogi do szpitala nie pamiętamy! Pośpiech, panika, rozpacz. Ale była też nadzieja.

Czuwaliśmy całą noc! Modlitwa płynęła strumieniem! Nigdy nie modliliśmy się tak wspólnie, tak mocno i intensywnie, i z tak ogromnym pragnieniem! Obejmowaliśmy inkubator i siebie! „Boże, proszę uczyń cud, już nigdy o nic cię nie poproszę! Tylko ratuj nasze dziecko!”

Sarcia umiera nad ranem. Pamiętam panie pielęgniarki: cudowne nasze anioły, podtrzymujące nas dosłownie! Pomagały nam najlepiej jak mogły. Do dzisiaj nie wiem, kiedy przygotowały nam miejsce do pożegnania. Ciche, odosobnione… Nasze. Pamiętam też ich płacz i ręce na naszych ramionach.

Przyszedł moment, kiedy dano nam córeczkę w ramiona. Witaliśmy ją, całując gdzie się da. Była nasza. Nie miała rureczek, kabelków. Nie cierpiała już. To było również pożegnanie. Trzymaliśmy się w jednym uścisku. Oboje z mężem czuliśmy ogromne ciepło, światło i radość. Mimo rozpaczy!

Nie wiedzieliśmy, co dalej. Ale wcale nie musieliśmy tego wiedzieć. Dzisiaj jestem przekonana, że Duch Święty nas prowadził. Oświetlał naszą drogę. Trzymał nas, abyśmy się nie potknęli. Załatwiliśmy wszystkie formalności związane z pogrzebem. Wszystko ze spokojem, tak jakbyśmy wiedzieli, co po kolei należy robić!

Mnóstwo osób żegnało z nami Sarunię. Pamiętam przytulanie bez słów. Widziałam oczy, takie jak u Pani doktor: pełne spokoju.

Mimo że Sara umarła, to nigdy nie zapytałam Boga: „dlaczego?” Wiedziałam, że moje dziecko jest w najlepszym miejscu! Jest u Niego, gdzie kiedyś wszyscy się spotkamy.

Pamiętam jeszcze słowa księdza: „Ona jest już święta, nie musicie się o nią martwić. Módlcie się do niej, bo macie świętego w niebie”. Bardzo postawiło mnie to na nogi.

Dzisiaj widzę, że w naszej tragedii wydarzyło się wiele dobra. Nasze dziecko było z nami tak krótko. A zmieniło na lepsze wszystko w naszym życiu!

Mąż zakończył współpracę z kolegą. W tym czasie, gdy walczyliśmy o córkę, „przyjaciel” postanowił poprowadzić interes sam, zostawiając mojego męża bez pracy, a nasza rodzinę bez środków do życia. Ja mimo trudnej sytuacji byłam szczęśliwa, bo cały czas tego chciałam.

Rodzina, z którą nie mieliśmy kontaktu od 5 lat (mimo że mieszkamy obok siebie), na nowo pojawiła się w naszym życiu, a my w ich. Żyjemy w zgodzie i szacunku. Nasze dziecko nas połączyło.

Mąż odważył się i założył własną firmę. Wszystko prowadzi samodzielnie, ciągle się rozwija, choć zawsze mówił, że nie dałby rady sam.

Najstarsza córka bardzo dobrze radzi sobie w szkole. Nie pamięta tych wszystkich wydarzeń ze szpitala i całej żałoby, ale pamięta jak wyglądała siostra. „Była piękna i miała różowo-złote włosy. Często się do niej modlę i z nią rozmawiam, szczególnie wtedy, kiedy mam jakiś trud lub zmartwienie”.

Ja wróciłam do pracy i z pomocą moich kochanych przyjaciółek poradziłam sobie całkiem dobrze.

2 maja 2019 roku, jak co roku, całą trójką pojechaliśmy do naszej kochanej „Mamy” do Częstochowy. Chwyciłam mocno za rękę męża i córkę, i zaciągnęłam ich przed sam cudowny obraz Matki Boskiej. Wiedziałam, że muszę to zrobić. Czułam, że mam taki nakaz! To był 54, ostatni dzień, w którym odmawiałam Nowennę Pompejańską. Ostatnia tajemnica: RADOSNA.. Czułam niesamowity żar! Ulgę! Spokój! Błogość! Wiedziałam, że moja modlitwa została wysłuchana.

W Dniu Mamy dowiedzieliśmy się, że zostaniemy rodzicami, a Laura starszą siostrą ponownie! Łucja ma już prawie rok i jest okazem zdrowia! A ciąża przebiegała książkowo! Mąż powiedział że sobie to wymodliłam. I ja też tak myślę! CHWAŁA PANU!

Bóg przez ten czas postawił na naszej drodze wiele Aniołów, które nas pocieszały i mówiły, co dalej: jak żyć, co robić? Ksiądz, doktor, pielęgniarki, rodzice, rodzina…

Basia, której mogłam słuchać cały czas, która podeszła do mnie na cmentarzu, nie znając mnie, ale obserwując mnie codziennie. Pokazała mi, jak się modlić. Dała mi całe mnóstwo modlitw, książek, opowiedziała o Uwielbieniu, które pomogło mi wstać i wrócić!

Anetka – cudowna mama. Miałam pomóc jej synkowi, a tymczasem ona i jej rodzina dała mi tyle siły i dobra! Zobaczyłam coś więcej. Nie tylko moje cierpienie i ciężki krzyż! Anetka walczy o swoje kochane dziecko ponad 10 lat!

Dorotka – mama trzech kochanych chłopców. Cudowna! Pojawiła się u nas w domu z dnia na dzień. Pomogła mi we wszystkim! Dzieliła się z moją rodziną, choć sama nie miała za wiele!

Małżeństwo, które poznaliśmy na intensywnej terapii. Teraz jesteśmy rodziną dzięki nim, ich pamięci i miłości. Możemy obserwować ich cudownego synka. To tak, jakbyśmy widzieli naszą córkę! My potrzebujemy ich, a oni nas.

Tyle dobra, mimo takiego cierpienia! Pan jest dla nas łaskawy! Kocha nas! Daje wszystko i naprawia wzrok, otwiera serce. Widzimy Boga wszędzie. Jest dla nas najważniejszy! Jesteśmy spokojni, bo ufamy Mu! Miłość do Niego jednoczy, kruszy najmocniejszy mur, łagodzi każde cierpienie!

CHWAŁA PANU!

Paulina